Historia

Student pracuje

W konserwatorium

Pamiętacie tę słynną scenę filmową, w której Jaś Fasola pechowo kicha na znany obraz, a następnie nieporadnie próbuje go przywrócić do pierwotnej świetności? Albo Obelixa wspinającego się na twarz sfinksa, w konsekwencji  czego rzeźbie odpada gigantyczny nos, ukryty później skrupulatnie przez siłacza? Mogę podzielić się analogiczną – w pewnym stopniu – historią. A związana jest właśnie z moją pierwszą poważniejszą pracą w trakcie studiów na Uniwersytecie Jagiellońskim. Jak nietrudno się domyślić, tu również kluczową rolę zagra dzieło sztuki doznające obrażeń.

Będąc studentką, dość szybko odkryłam, że niewykonalnym jest jednocześnie imprezować i nie przymierać głodem. Każdy prędzej czy później odkrywa tę mądrość; również i ja uznałam, że czas najwyższy zacząć rozglądać się za dorywczą pracą, aby móc bez przeszkód rzucić się w wir studenckiego szaleństwa. Praca, jak to czasem szczęśliwie się zdarza, w zasadzie przyplątała się sama, a informacja o niej dotarła do mnie przypadkiem, przez stryja przyjaciółki córki ciotki mojej koleżanki, czy jakoś tak. Ów stryj potrzebował osoby sumiennej i uzdolnionej manualnie, która pomogłaby w jego pracowni.  W ten sposób podjęłam się pracy jako asystentka konserwatora w pracowni artystyczno-malarskiej.

Naszym głównym zadaniem była renowacja różnych elementów drewnianych ołtarzy z niewielkich kościółków z podkrakowskich wiosek. Odnalazłam się w tym zajęciu błyskawicznie i z radością poznawałam kolejne techniki konserwatorskie. Mój przełożony powierzał mi coraz bardziej odpowiedzialne zadania, a ja wywiązywałam się z nich sprawnie i z doskonałym efektem. Gipsowałam, malowałam, złociłam, polerowałam i przez moment zaczęłam nawet sądzić, że najwidoczniej pomyliłam się w wyborze kierunku studiów i nieuchronnie mijam się z powołaniem. Jednak niebawem rzeczywistość raz a porządnie zweryfikowała mój pogląd w tej kwestii. W końcu nastał sądny dzień.

Otrzymałam wtedy do odmalowania i pozłocenia aniołka – uroczego, maleńkiego wyrzeźbionego w drewnie chłopczyka o rozkosznych kędziorkach i wesoło zadartym nosku. Z zapałem zabrałam się do pracy, a szef ze spokojem i ufnością powierzywszy mi to odpowiedzialne zadanie wyszedł (dzięki Bogu!) z pracowni na swoją codzienną przerwę obiadową.To, co stało się chwilę później do tej pory wydaje mi się koszmarnym snem. Był środek lata - przez uchylone drzwi pracowni wlatywały chmarami owady wabione do środka intensywnością zapachów. Jedna z much bezczelnie przysiadła na samym czubku noska mojego leżącego na stole aniołka. W zaćmieniu umysłu spowodowanym zapewne upałem i całodniowym wdychaniem silnych chemicznych środków do konserwacji, zapragnęłam przepędzić intruza… rączką ogromnego pędzla którego używałam do odkurzania pyłu z figurek. Wstrętna mucha odleciała, a wraz z nią… dumny nosek mojego podopiecznego. Przetoczył się przez stół i spadł na podłogę. Zamarłam z przerażenia i w panice rzuciłam się na poszukiwania. Utrącony nos odnalazłam szybko, jednak głównym problemem wciąż pozostawało przymocowanie go z powrotem do urodziwej twarzyczki.

Gorączkowo przeglądając skarbnicę wiedzy zwaną internetem, w poszukiwaniu bardziej i mniej mądrych porad, dość szybko doszłam do przykrego wniosku, że – pomimo obecności w pracowni najróżniejszych chemikaliów - kleje termotopliwe bądź dyspersyjne (cokolwiek to znaczy), służące sklejaniu drewnianych przedmiotów, z pewnością nie są w zasięgu moich rąk.  Wujek Google okazał się bezradny. W skrajnej rezygnacji przeszukałam swoją torebkę. Grzebień, portfel, kosmetyczka… Kosmetyczka? A w kosmetyczce lakier do paznokci. W głowie automatycznie zabrzęczała mi wiekopomna sentencja: „Potrzeba matką wynalazków”. Niewiele myśląc, postanowiłam przykleić ułamany nosek moim krwiście czerwonym lakierem, nie mogąc uwierzyć że to wszystko dzieje się naprawdę.

O dziwo – udało się. Własnym oczom nie wierząc, uzupełniłam gipsem wyszczerbione fragmenty anielskiej buźki i mieszając farby z kunsztem godnym Leonarda da Vinci, po wyschnięciu zaprawy zamalowałam odpryśnięte miejsca. Kiedy szef wrócił, poklepał mnie z zadowoleniem po ramieniu oglądając moje dzieło i rzekł z uznaniem, że powinnam zastanowić się nad zmianą ścieżki kariery. Uśmiechnęłam się blado, jednocześnie przysięgając sobie w myśli, że nigdy więcej nie tknę żadnych zabytków. Nawet oglądać będę z daleka.

Miesiąc później zrezygnowałam z pracy w konserwatorium, ponieważ udało mi się znaleźć pracę związaną poniekąd ze studiowanym kierunkiem. Jednak do dziś pamiętam o moim aniołku-inwalidzie, bo nie ukrywam, że odpadające kończyny to od tamtej pory leitmotiv większości moich koszmarów. Nawet niedawno odwiedziłam kościółek, w którym amorek mieszka. Odetchnęłam, gdyż nos nadal sterczy zadziornie na jego uroczej buzi.

Można powiedzieć, że dzięki pracy w konserwatorium odkryłam, czego na pewno nie chcę i nie powinnam w życiu robić, a to także cenna lekcja. Jednak kto wie, czy być może nieświadomie nie zostałam pionierem nowych rozwiązań i odkryć w dziedzinie konserwacji zabytków? Może powinnam była opatentować swoje nietuzinkowe metody? Tak czy inaczej – lepiej nie mówcie nikomu.

Autor:
Maria

Uczelnia:
Uniwersytet Jagielloński

Dodano:
19.04.2019

Komentarze

Chris
2019-06-10, 15:17
Gratuluję zwycięstwa. Świetna historia. Oby tak dalej :)
Redakcja Aplikuj.pl zastrzega sobie prawo usuwania komentarzy obraźliwych dla innych osób lub zawierających słowa wulgarne.